Twardziel Świętokrzyski 2018 – pierwsza nasza wspólna 100!








Pisząc równo rok temu twardzielową relację zarzekałem się, że na trasę ultramaratonu z Gołoszyc do Strawczynka niechybnie wrócę. I rzeczywiście wróciłem, a mówiąc precyzyjnie wróciliśmy. Moja żona, dzielna towarzyszka treningowych wypraw,  która w zeszłym roku zapewniała dla mnie niecenione wsparcie na twardzielowym szlaku postanowiła w tym roku rzucić wyzwanie 100 kilometrowemu dystansowi i w dniu swoich urodzin zasłużyć na miano Twardziela Świętokrzyskiego.
Powiedziano kiedyś, że niepodobna dwa razy wejść do tej samej rzeki. Mądra konstatacja, bo tegoroczna edycja imprezy okazała się jakże różna od poprzedniej i to bynajmniej nie tylko przez wzgląd na panujące na trasie warunki. Zeszłoroczny Twardziel pozwolił mi nabrać pewnego doświadczenia, dał szansę na rozeznanie swoich możliwości, nauczył pokory, ale zarazem zachęcił do stawiania sobie nowych wyzwań. Wiedziałem na pewno, że efektywne zmierzenie się ze 100 kilometrowym dystansem wymaga wejścia w treningowy rygor. Pomysł na fizyczne przygotowanie się do imprezy mieliśmy w tym roku nieco inny. Rok temu Twardziel był jedyną imprezą typu ultra zaplanowaną na sezon. W tym roku postanowiliśmy treningi przeplatać startami. A ponieważ Zimowy Maraton Świętokrzyski przewidziany był na styczeń, zatem formę zaczęliśmy budować już od października. Z tygodnia na tydzień wyglądaliśmy kondycyjnie coraz lepiej. Naszą formę weryfikowały: wzmiankowany Maraton Zimowy i kwietniowy Maraton Przedwiośnie. Fizycznie wyglądaliśmy naprawdę dobrze, zatem wspólne przebycie Twardziela niekoniecznie musiało być kwalifikowane jako mission impossible.
Ostatni tydzień kwietnia upłynął nam pod znakiem bacznej analizy prognoz meteo. Jakoś niekoniecznie chciałem, aby powtórzyła się sytuacja z Trzynastego Błotnego (tak ochrzczono zeszłoroczną edycję imprezy), kiedy po kilkudniowych, ulewnych opadach deszczu na pierwszych 50 kilometrach trasy dosłownie nurzaliśmy się w błocie. Tym razem aura okazał się dużo łaskawsza. Deszcze były incydentalne i niekoniecznie znaczne, zatem trasa powinna być przyjazna.
W kieleckiej  Wyższej Szkole Ekonomii, Prawa i Nauk Medycznych zjawiliśmy się ok. 16.30. Dramatycznie długa kolejka czekających po odbiór pakietów startowych pozwoliła nico starszym poczuć na nowo klimat PRL, młodszym zaś dała lekcję poglądową, jak wyglądała niegdyś dystrybucja towarów deficytowych (takim jest niewątpliwie prawo startu w Twardzielu; potrzeba było raptem 2 minut aby – via internet – zapełnić listę startową). Odebrawszy pakiety startowe cierpliwie czekamy na przewidzianą na godzinę 18.00. odprawę. Dotarł Andrzej – nasz tegoroczny twardzielowy kompan. Gadamy, konsumujemy zapasy, pomni tego, że od obiadu minęło już kilka godzin. Potem wszystko toczy się wedle utartych prawideł. Przedstartowa odprawa, pamiątkowe zdjęcie na schodach WSEPiNP, dyslokacja uczestników w autokarach i trwający około godziny przejazd do Gołoszyc. Przez okno, po naszej lewej stronie możemy delektować się widokiem skąpanego w promieniach zachodzącego słońca Pasma Masłowskiego, Łysogór i Pasma Jeleniowskiego. Prognozy meteo okażą się chyba trafne. Szykuje się pogodna, bezdeszczowa noc. Naładowani pozytywną energią wysiadamy w Gołoszycach. Ostanie przygotowania do startu. Błysk fleszy, telewizyjne kamery, reporterzy rozpytujący niektórych z potencjalnych twardzieli. Jeszcze tylko siku w pobliskich krzakach, instalacja czołówki  i oczekiwanie na sygnał startera. Trzy minuty po godzinie 20 ruszamy!
Paręset metrów szutrowej drogi. Docieramy do cmentarza wojennego z okresu I wojny św. – miejsca pochówku prawie 300 żołnierzy, wśród nich 5 polskich legionistów. Jego widok niezmiennie mnie przygnębia. Pozarastane bujnym trawskiem mogiły. Solidnie nagryzione zębem czasu, zniszczone krzyże. Włodarze Gminy Baćkowice i Powiatu Opatowskiego! Może by tak w 100 - lecie niepodległości zdobyć się na gest i  godnie zadbać o miejsce pochówku, tych którzy oddali życie za restytucję niepodległej Rzeczpospolitej. Miarą patriotyzmu są w moim przekonaniu nie tyle drętwe mowy i krągłe słowa wypowiadane na rocznicowych obchodach, ale faktyczne pielęgnowanie pamięci o tych, którzy dla pomyślności ojczyzny złożyli ofiarę najwyższą.
Minąwszy cmentarz skręcamy w polną, biegnącą skrajem lasu drogę. Przemieszczamy się w liczącej ponad 160  osób kolumnie, która z każdym kilometrem coraz bardziej się rozciąga. Amatorzy biegania wysforowali się do przodu, piechurzy coraz bardziej od czołówki odstają. Znamy swoje możliwości dlatego, nie zważając na mnogość wyprzedzających nas osób, nie dajemy się ponieść emocjom. Ot po prostu próbujemy znaleźć  optymalne dla nas tempo. Przy charakterystycznym biało-zielonym szlabanie skręcamy w prawo rozpoczynając wspinaczkę na Pasmo Jeleniowskie. Wspinaczka nie nazbyt to ekstremalna. Wędrówka na porośniętą jodłowo-bukowym lasem Truskolaskę (448 m. n.p.m.) to ledwo kilkaset metrów. Wyraźnie skacze jednak tętno, a na czole pojawiają się pierwsze krople potu. Zapada zmierzch. W świetle czołówek ruszamy na wschód w kierunku Wesołówki (469 m. n.p.m.) i przełęczy Karczmarka (406 m. n.p.m.). Łapiemy właściwy rytm. Tempo nadaje idąca przodem Renatka powodując, że z wyprzedzanych staliśmy się wyprzedzającymi. Komunikaty endomondo (ok. 6 km/h) są jak balsam na nasze uszy. Zaczęliśmy znacznie szybciej niż pierwotnie zakładaliśmy.
Minąwszy asfaltową drogę rozpoczynamy mało forsowne podejście pod Szczytniak. Liczący 554 metry wysokości najwyższy szczyt Pasma Jeleniowskiego osiągamy ok. 9.45. Pomni rad mądrych ludzi nie zapominamy o suplementacji. Jemy i pijemy regularnie pamiętając, że przed nami jeszcze prawie 90% trasy. Sprawnie i niezmiennie szybko zbiegamy na Przełęcz Jeleniowską. Trochę szutru i skręt w lewo w las. Przed nami wznosząca się na 533  m.n.p.n. Góra Jeleniowska. Dość długie, choć mało forsowne podejście, które pokonujemy w dobrym, równym tempie. Po drodze mały, przywodzący na myśl zeszłoroczny błotny armagedon, incydent. Skutek – nieco unurzane w błocie buty. Nic to!
Z Góry Jeleniowskiej, ongiś jednego z centrów kultu pogańskiego, schodzimy w kierunku Paprocic ukontentowani, że 19 kilometrów dystansu już za nami. Przekraczamy asfaltową drogę Nowa Słupia – Łagów, by nieco niespodziewanie dla nas znaleźć się w pierwszym punkcie kontrolnym (ten anonsowany był dopiero w Trzciance). Stajemy w kilkuosobowej kolejce. Stempelek w karcie startowej i bez zwłoki w drogę. Za kościołem skręcamy w prawo, by asfaltową drogą podążać w kierunku Kobylej Góry (391 m.n.p.n). W prawie niezauważalny sposób osiągamy wierzchołek zalesionego wzniesienia leżącego na skraju Pasma Jeleniowskiego i Łysogór. Stąd już naprawdę niedaleko do Trzcianki. Bezskutecznie poszukujemy zapowiadanego przez organizatorów punktu kontrolnego. Uspokojeni przez innych wędrujących, że niczego nie przegapiliśmy możemy rozpocząć długie, ponad 2 kilometrowe podejście na Łysą Górę. Dopada mnie zeszłoroczna twardzielowa reminiscencja. Właśnie w drodze na Łysą Górę dopadł mnie kryzys. Nijak nie  byłem w stanie dotrzymać kroku Przemkowi i wędrując samotnie pośród błota i kałuż uświadomiłem sobie, że pokonałem dopiero 1/5 dystansu. Strasznie frustrująca konstatacja, tym bardziej, że czułem się już naprawdę zmęczony. Na rozterki i psychiczne doły nie było teraz miejsca. Dziarsko pomknęliśmy w kierunku szczytu mijając po drodze kilkanaście osób. Coraz większa ilość zalegających ścieżkę piaskowców kwarcytowych i coraz znaczniejszy kąt podejścia zwiastował niechybny kres wspinaczki na drugi pod względem wysokości szczyt Gór Świętokrzyskich. Majaczące w oddali światła Świętego Krzyża potwierdziły jedynie nasze przypuszczenia.

Na szczycie stajemy  pięć minut po północy. Prawie pół godziny wcześniej od założonego uprzednio, optymistycznego planu. Nie jest to jedyna sympatyczna niespodzianka czekająca nas na Łysej Górze. Opodal Muzeum Przyrodniczego przy stoliku turystycznym kilka osób, które zaaranżowały, nie anonsowany przez organizatorów, punkt żywieniowy. Kubeczek wody, garść orzeszków (sympatyczna odmiana po słodkich batonach energetycznych i żelach) i z nowymi siłami ruszamy asfaltem w dół. Za czas jakiś docieramy do Huty Szklanej, tak więc ¼ dystansu mamy już za sobą. Mijamy karczmę w osadzie średniowiecznej, która tak dobrze zapadła nam w pamięć na Maratonie Przedwiośnie. W zlokalizowanym tu punkcie żywieniowo – kontrolnym delektowaliśmy się trzy tygodnie temu pysznym żurkiem świętokrzyskim i przekąskami. Dziś karczma zamknięta na cztery spusty, a na ciepłą strawę możemy liczyć w odległym o 8 kilometrów Kakoninie.
 Kilkadziesiąt metrów za karczmą schodzimy z asfaltu i skręciwszy ostro w prawo. Przed nami ponad godzinny marsz skrajem lasu. Jest płasko, czasem ścieżka delikatnie opada w dół. Po drodze mijamy wiele drewnianych mostków, które pozwalają pokonywać dystans suchą stopą. Delektujemy się dojmującą ciszą, mnogością gwiazd zawieszonych na niebie i księżycem spoglądającym na nas zza delikatnej pierzynki chmur. Aura ciągle przyjazna. Sucho, bezwietrznie, ciepło. No może trochę za ciepło, bo temperatura zdaje się oscylować koło 15 stopni. Niemiłym akcentem jest charakterystyczny, dobiegający z mojego telefonu sygnał wieszczący rychłe wyczerpanie się baterii. Trzeba stanąć, dobyć z przepastnych czeluści plecaka power bank i zasilić nieszczęsne, łaknące energii urządzenie. Zajmuje to trochę czasu, wybija z rytmu, irytuje. Humor poprawia nieodległy widok wąwozu, skąd do Kakonina już tylko kilkaset metrów. Znowu mile zaskakuje nas jakość trasy. Trzy tygodnie temu na „Przedwiośniu” nieco ekwilibrystycznie gramoliliśmy się po ściankach wąwozu próbując – bez skutku – uniknąć wodno – błotnej kąpieli. Dziś paradnie idziemy najkrótszą drogą do celu, stąpając po suchym gruncie.
Docieramy do kapliczki we wsi Podlesie. Przed nami dwa kilometry asfaltu. O godzinie 150 meldujemy się w punkcie kontrolno-żywieniowym usytuowanym obok charakterystycznej zabytkowej, drewnianej chałupy pochodzącej z połowy XIX wieku. Zwiedzać  wyposażonego w zabytkowe eksponaty obiektu nie będzie nam dane. Plan mamy prosty. Roztrwonić jak najmniej czasu na punkcie kontrolnym. Stempelek, uzupełnienie zapasów wody i po miseczce pomidorowej. Znowu wróciło zeszłoroczne twardzielowe wspomnienie. Serwowana wówczas zupka nie była arcydziełem sztuki kulinarnej. Jedyne co można było powiedzieć o niej dobrego to że była ciepła i pływały w niej incydentalnie drobiny ryżu. Dziś kucharz zawiesił poprzeczkę o wiele wyżej. Serwowana strawa była gęsta od ryżu i miała autentyczny smak zupy pomidorowej. Miła odmiana!
Na punkcie w Kakoninie spędziliśmy około 15 minut. Napojeni, najedzeni ruszamy w kierunku wysokościowej kulminacji dzisiejszej trasy. Cel – Łysica, a więc prawie 612 m.n.p.m. Ruszam jako pierwszy próbując złapać właściwe tempo. Marnie to wychodzi. Idzie mi się topornie. Normalnie odcinek do Przełęczy św.Mikołaja pokonujemy w 15 minut. Dziś zajmie nam to przynajmniej kilka minut dłużej. Wreszcie jest! Z ciemności wyłania się kontur charakterystycznej, pobudowanej na przełęczy kapliczki dedykowanej patronowi podróżnych i pielgrzymów. Mikrokryzys mamy za sobą. Z położonej na 544 m. n.p.m. przełęczy skręcamy w lewo i lekko wznosząc się pokonujemy trzykilometrowy dystans dzielący nas od Łysicy – jedynego szczytu Gór Świętokrzyskich, który znajduje się na liście Korony Gór Polskich. Do charakterystycznego krzyża na Łysicy docieramy równo o godzinie 300. Międzyczasy mamy ciągle bardzo dobre!
Przysiadamy na chwilę na ławeczce. Bynajmniej nie dla odpoczynku, ale po to by założyć ortezy, które zminimalizują destruktywny wpływ zejścia dla nieco nadwyrężonych już kolan. Liczące ok. 2,5 km. zejście z Łysicy do Świętaj Katarzyny pokonujemy sprawnie i bezkolizyjnie. Przysiadamy na ławeczce przy źródełku św.Franciszka. Renatka demontuje ortezy, ja pożytkuję czas, by nieco się odświeżyć i napić  życiodajnej wody. Zostawiamy po prawej stronie kościół św.Katarzyny i klasztor bernardynek i ruszamy drogą nr 752 w kierunku Krajna Pierwszego. Fajnie, równo nam się idzie. Trochę niepokoi nas długachne podejście pod Radostową, z którym trzeba będzie zmierzyć się za kilka kilometrów. Cieszy nieodległa perspektywa dotarcia do przepaku w Ameliówce. Gadamy, chwalimy dobre warunki panujące na trasie, przyjazną aurę. Akurat to ostanie wypowiedziane było w złym momencie. Zupełnie niespodziewanie na horyzoncie pojawia się błyskawica. Lustrujemy z niepokojem niebo. Jest jeszcze ciemno, ale widać, że od południowego zachodu nadciągają ciężkie chmurzyska. Musi dopadnie nas zaraz burza! Doprawdy jest to ostania rzecz, której oczekujemy na trasie naszego wędrowania. Mamimy się iluzją, że nawałnica przejdzie bokiem. Z każdą minutą błyskawice stają się jednak coraz bardziej wyraziste. Dobiega nas także odgłos grzmotów. Z 752 skręcamy w prawo w stronę Krajna Pierwszego. Zaraz za wsią, po zejściu z asfaltu zaczyna leciutko kropić deszcz. Puszczam mimo uszu sugestie Renatki, że pora założyć kurtki. Ciągle liczę na to, że deszcz (burza?) przejdzie bokiem. Zaklinanie pogody na nic się zdaje. Zaczyna regularnie padać. Trzeba stanąć, założyć kurtki, zabezpieczyć to co cenne w plecakach przed zmoknięciem. Deszcz towarzyszy nam do początku podejścia pod Wymyśloną (415 m.n.p.m.). Nie jest może wielki ale irytujący. Rozwidnia się więc gasimy czołówki. Jakby na przekór wszystkiemu podkręcam tempo i  sprawnie wdrapujemy się na szczyt. Przez chwilę powiało pogodowym optymizmem. Deszcz przestał padać, ptaszyska drą się jak oszalałe, a kierunek przemieszczania się burzowych chmur daje nadzieję, że epicentrum burzy nas ominie. Czar prysł u podnóża Radostowej. Nie dość, że czeka nas długie i stosunkowo forsowne podejście na wznoszący się na wysokość 451 m.n.p.n. szczyt Góry Domowej - jak mawiał o Radostowej Stefan Żeromski - to jeszcze czas między błyskami na niebie i odgłosami grzmotów wyraźnie się skraca. Burza jest zatem coraz bliżej. Dopada nas na podejściu i towarzyszy nam do samego szczytu. Oddalamy pokusę, by schronić się w pobudowanej na szczycie Radostowej wiacie. Chcemy jak najszybciej dotrzeć do nieodległej już Ameliówki.
Rozpoczynamy marsz w stronę przełomu Lubrzanki. Jest ślisko, więc idzie się ciężko. Wysforowałem się nieco za bardzo do przodu zostawiając w tyle schodzącą ostrożnie Renatkę. Pośpiech nie popłaca. Przekonałem się o tym szybko zaliczając klasyczną glebę. Gramolę się ciesząc się, że jedynym skutkiem upadku jest unurzanie się w błocie. Myję ręce w pobliskiej kałuży i czekam na moją, zirytowaną nieco moją wyrywnością, piękniejszą połówkę. Razem docieramy za chwil parę do urokliwego przełomu Lubrzanki. Przechodzimy przez mostek i dotarłszy do skraju lasu skręcamy w drogę nr 745. Po raz pierwszy opuszczamy szlak czerwony, który kieruje się stąd w stronę Dąbrówki i Diabelskiego Kamienia. My maszerujemy prosto kierując się znakami organizatorów. Po około 2 kilometrach skręcamy w prawo i wijącą się w górę ścieżyną docieramy do Hostelu Lubrzanka. Jest godzina 530, a my połowę dystansu mamy już za sobą. Bardzo nas to cieszy. Wariant optymistyczny zakładał przecież, że na przepaku zjawimy się ok. 600.
Inwentaryzujemy swoje zasoby fizyczne. Urazów na szczęście brak, prawie 50 kilometrów czujemy już w nogach, ale moc ciągle jest w nas. Nie mamy żadnych wątpliwości – idziemy dalej! Zaczynamy realizację skomplikowanych procedur higieniczno – kosmetyczno – tekstylnych, aby dobrze przygotować się do drugiej połówki dystansu, którą przyjdzie nam pewnie przemierzać przy potęgującym się upale. Zmieniamy wszystko co mamy na sobie (wyjątek stanowi tylko bielizna). Mnogość czynności, które musimy przy tym wykonać powoduje, że przebywamy w Ameliówce koszmarnie długo. Trochę nas to niepokoi dlatego na konsumpcję wiktuałów czekających na nas w „przepakowych” torbach dajemy sobie tylko kilka minut. Na trasę ruszamy dopiero o godzinie 645. Pojawia się wątpliwość, czy zmitrężywszy tyle czasu na przepaku damy radę dotrzeć na metę tak, by zmieścić się w limicie czasu.
Startujemy nieco topornie. Długi bezruch nie przyczynił się bynajmniej do poprawy naszej wydolności. Szybko przeliczam na nowo dystans i czas potrzebny do jego przebycia. Wychodzi mi, że jeśli do Tumlina (68 km. trasy) dotrzemy do godziny 1100 to pewnie damy radę. Zaczyna się uparta walka z czasem. Z Ameliówki, drogą oznaczoną przez organizatorów, docieramy na powrót do czerwonego szlaku prowadzącego nas do nieodległej Klonówki (473 m.n.p.m.).  Z usytuowanej na wzgórzu platformy widokowej rozciąga się rozległa panorama na zachodnią część Niecki Łagowskiej. Delektowanie się widokami nie jest nam w głowie, tym bardziej, że spowalnia nas nieco zalegające na ścieżce błoto. Po drodze spotykamy jedną z uczestniczek Twardziela, która z przełomu Lubrzanki powędrowała konsekwentnie czerwonym szlakiem. Nadłożyła przez to sporo drogi, a na dodatek zamuszona jest wrócić się na punkt kontrolny w Hostelu Lubrzanka. Szanse na jej dotarcie do mety wydają się iluzoryczne. My nie składamy broni tym bardziej, że udaje nam się podkręcić i utrzymywać równe tempo, które oscyluje wokół 6 km/h.
Schodzimy do Masłowa. Przed nami jeden z najmniej przyjemnych odcinków trasy prowadzący wiele kilometrów przez wieś. Trochę chodnikiem, trochę asfaltem docieramy do masłowskiego kościoła. Mając w pamięci zeszłoroczną edycję imprezy spodziewam się za nieodległym mostkiem punktu kontrolnego. Próżno go szukamy, bo najbliższy (zgodnie zresztą z rozpiską podaną na karcie startowej) usytuowany jest dopiero na 61 kilometrze. Coraz bardziej potęguje się upał. Słońce jest już wysoko na prawie bezchmurnym niebie dotkliwie rozgrzewając asfaltową drogę. Pijemy coraz częściej i więcej toteż zaczynam się martwić, czy zasobów wody i izotoników wystarczy nam do Tumlina. Wreszcie skręcamy w prawo, w polną drogę kierując się w stronę nieodległego lasu. Jesteśmy w Paśmie Masłowskim. Przyjemna leśna ścieżka lekko wznosi się do góry wiodąc nas na szczyt Białej Góry (386 m.n.p.m). Humor psuje mi coraz mocniej doskwierająca pięta (niefortunnie założyłem stuptut – jego tył wsunął mi się do buta powodując dokuczliwe obtarcie). Z opatrywaniem rany postanawiam jednak trochę jeszcze poczekać. Docieramy do wsi Dąbrowa. Mijamy ten sam sklep, w którym równo rok temu raczyłem się coca-colą. Dziś na zakupy po prostu szkoda nam czasu. Chwilę wędrujemy razem z sympatycznym 68 – latkiem. Wyjątkowo dziarski piechur utyskuje, że został nieco w tyle i stracił dystans do swojego kompana, którym okazuje się żywa legenda Twardziela, 83 – letni Maciej Ignatowski.
Przekraczamy po pasach ruchliwą trasę Kielce – Warszawa, by następnie wzdłuż, dających nieco cienia, ekranów akustycznych podążać chodnikiem na północ. Odbijamy w lewo, kierując się w stronę lasu. Po kilkuset metrach zmuszeni jesteśmy zatrzymać się w celu opatrzenia coraz mocniej doskwierających nam urazów stóp. Umniejszamy nieco dyskomfort naszego wędrowania (od pewnego czasu o komforcie marszu – mimo wciąż sporego zapasu sił -  trudno już mówić). Leśnymi duktami kierujemy się na północny – zachód. Po około 2,5 km. przejściem przeznaczonym dla zwierząt  przechodzimy nad drogą szybkiego ruchu S7. Po kilkunastu minutach do moich uszu dociera odgłos przejeżdżających aut. Niechybnie zbliżamy się do drogi 762, a więc i do usytuowanego przy nim kolejnego punktu kontrolnego. Trochę nas zaskoczyła jego lokalizacja. Natknęliśmy się nań zaraz po wyjściu z lasu, a nie jak zapowiadali organizatorzy przy pomniku 4 Pułku Legionów Armii Krajowej, do którego tuptać trzeba asfaltem prawie 1,5 kilometra. Na punkcie kontrolnym miła niespodzianka. Dostać można nie tylko stempelek do karty startowej, ale także uzupełnić zapas wody i skonsumować zdobycznego wafelka Grześka (czynię to bardziej z rozsądku niż rzeczywistej potrzeby; coraz trudniej absorbować mi słodkości).
Z punktu ruszamy w kierunku wzmiankowanego pomnika. Żar leje się z nieba, ale nieodległa perspektywa dotarcia do Tumlina podtrzymuje nas na duchu i pozwala nam ciągle przemieszcza się w przyzwoitym tempie. Skręcamy w lewo, gdzieś w okolicach porośniętej pięknym jodłowym lasem Góry Krzemionka (389 m.n.p.m) i kierujemy się niezmiennie w kierunku północno-zachodnim. Znowu przyjaźniejszy odcinek trasy. Szerokie, momentami zacienione leśne ścieżki, trochę szutru. Z oddali dobiega nas odgłos przejeżdżającego pociągu zwiastujący nasze rychłe dotarcie do Tumlina-Węgle. Pierwsze zabudowania wsi. W oddali majaczy charakterystyczny kształt wieży tumlińskiego kościoła. Delikatny wiaterek powodujący cyrkulację powietrza umniejsza nieco nasz dyskomfort wynikający z przemieszczani się po rozgrzanym asfalcie. Znowu wędrujemy razem ze znajomym już nam dziarskim 68 – latkiem, któremu próbujemy dotrzymać kroku.
W tumlińskiej szkole, gdzie na 68 kilometrze trasy zlokalizowano punkt kontrolno – żywieniowy zjawiamy się  o godzinie 1050. Jest bardzo dobrze! Tym razem planujemy stracić jak najmniej czasu. Ledwo 15 minutowy pobyt w punkcie wypełniają nam: skorzystanie z toalety, pozyskanie stempelka, uzupełnienie zapasów wody i delikatne pokrzepienie nadwątlonych już ciał. O ile w Ameliówce przez chwilę zwątpiliśmy, że dotrzemy na czas do mety, o tyle teraz jesteśmy prawie pewni, że się uda. Pozostało nam około 30 kilometrów do przebycia. Mamy na to 7 godzin.
  Ruszamy gruntową drogą obierając kurs na leżącą opodal Górę Grodową (395 m.n.p.m.). Kilkaset metrów podejścia i meldujmy się przy pochodzącej z połowy XIX wieku murowanej kapliczce Przemienienia Pańskiego. Po raz kolejny spotykamy przesympatycznego fotografa, który tradycyjnie towarzyszy imprezom firmowanym przez kielecki PTTK. Znowu mamy szansę na fajne fotki! Mijamy zlokalizowany na Górze Grodowej rezerwat Kamienne Kręgi spozierając przez urwisko na usytuowany w dole kamieniołom. Leśna, szeroka ścieżka lekko opada w dół doprowadzając na skraj dość stromego zejścia (w naszej rodzinnej nomenklaturze funkcjonuje jak Liściasta Góra). Pomału, minimalizując ryzyko przeciążeń kolan i ewentualnego urazu schodzimy w dół. Zarzuciliśmy wariant z zakładaniem ortez. Kosztuje to stratę ok. 10 minut. Dlatego wykombinowaliśmy, że optymalnie będzie zejść po prostu wolniej i uważniej.


Kierując się na południowy – zachód wędrujemy drogą gruntową, przecinamy asfaltówkę i rozpoczynamy dość nużący marsz w stronę Wykieńskiej. Górka ma wprawdzie tylko 401 metrów wysokości, ale doskonale pamiętam jak w zeszłym roku dała mi w kość. Nie inaczej jest dziś. Mozolnie, kilkakrotnie stabilizując oddech wpełzamy na szczyt ciesząc się w duchu, że do Ciosowej nic dramatycznego już nas nie spotka. Trochę ładnym lasem w dół, by znowu rozpocząć kilkusetmetrową, mało forsowną wspinaczkę na kolejne ze wzniesień Wzgórz Tumlińskich – Kamień  o wysokości 399 m.n.p.m. Mijamy odsłonięcie geologiczne Piekło i łagodnie opadającą w dół ścieżką zdążamy do nieodległej drogi 74. Tu kolejna niespodzianka – nie zapowiadany wcześniej punkt kontrolny. Tankujemy do pełna wodę, chrupiemy po jabłuszku i wędrujemy w stronę miejsca, gdzie Stowarzyszenie Aktywny Ćmińsk aranżuje punkt kontrolno-żywieniowy. 


W oddali majaczy nam charakterystyczny, jasno-zielony namiot.  Skoro tak, to za chwilę dane nam będzie nieco się pokrzepić. Pamiętam jak w zeszłym roku sympatyczna grupa z Aktywnego Ćmińska zaskoczyła nas wielością i jakością serwowanych produktów. Nie inaczej jest i dziś. Mnogość jadła i napitków robi wrażenie! Są owoce, herbata, woda mineralna, izotoniki i bogaty wybór słodkich wypieków. Pijemy, konsumujemy banany, przepyszne rogaliki z nadzieniem i ciasto. Z pełnymi brzuszkami skręcamy w prawo rozpoczynając dość strome podejście pod liczącą 365 m.n.p.m. Cisową. Trochę dostajemy w kość,  ale nagrodą jest możliwość podziwiania majestatycznych odsłonięć piaskowca triasowego w nieczynnym, zlokalizowanym na południowym stoku Ciosowej, kamieniołomie. Dość łagodnie opadającą leśną ścieżką ruszamy do odległej ok.2,5 km. wsi Porzecze. Znowu zaczynamy pokonywać mało sympatyczny fragment trasy. Asfaltówką idziemy wśród zabudowań wsi. Mijamy szkołę i za sklepem, skręcamy w lewo. Przed nami długachne podejście pod położoną w Paśmie Oblęgorskim Baranią Górę (427 m.n.p.m.). Idzie nam się ciężko. Dystans jest znaczny - długie proste zdają się nie mieć końca, a z nieba leję się prawdziwy żar. Zaczynam racjonować konsumowaną wodę, martwiąc się czy jej zasoby starczą nam do mety. Trochę zwalniamy, dając się wyprzedzać grupkom twardzielowych kompanów. Koniec asfaltu nie wieszczy nic dobrego. Zawieszone wysoko na niebie słońce pali niemiłosiernie, a spod nóg podrywają się tumany kurzu zalegające polną drogę. Wkurza nas jeżdżący w te i nazad quad i absolutny brak nadziei na odrobinę cienia. Mordujemy się tak kilkanaście minut, by wreszcie dotrzeć do dającego nieco osłony od słońca lasu. Zatrzymujemy się. Bardziej z rozsądku nić z potrzeby konsumujemy batona energetycznego, nie chcą by na ostatnich kilometrach odcięło nam prąd.


 Dotarłszy do skrzyżowania szlaków czerwonego z czarnym wędrujemy konsekwentnie w kierunku północno – zachodnim do wsi Widoma. Po drodze mijają nas zorganizowane grupy piechurów zdążających w przeciwnym niż my kierunku. Podbudowują nas psychicznie: biją brawo, gratulują. Miły akcent na naszej prawie już 90 kilometrowej  trasie. W Widomej asfaltowy epizod znaczący początek podejścia pod wysokościowa kulminację Pasma Oblęgorskiego – wznoszącą się na wysokość 449 metrów Siniewską Górę. Po trudach wpełzania na Baranią Górę odzyskaliśmy wigor i sprawnie przebywamy 1,5 kilometrowy odcinek dzielący nas od szczytu. Z Siniewskiej Góry skręcamy w kierunku południowo – zachodnim i konsekwentnie trzymają się czerwonego szlaku docieramy do platformy widokowej. Pięknymi ponoć widokami na Kielce, Padół Strawczyński, Małogoszcz i Bukową nie dane nam jest się delektować. Czasu mamy wprawdzie jeszcze sporo, ale perspektywa wdrapywania się na metalową konstrukcję jakoś nas nie pociąga.
Kilkaset metrów asfaltu i znowu w las w kierunku widocznej na horyzoncie Perzowej – ostatniego zniesienia na naszej maratońskiej trasie. Świadomość, iż  nieodległy jest kres naszego wędrowania dodaje nam sił, wzmaga determinację. Fizycznie czujemy się ciągle dobrze, zatem jesteśmy prawie pewni, że damy radę! Renatka podkręca tempo dlatego mijamy sporo wędrujących dotąd przed nami potencjalnych twardzieli. Gęsty las daje wreszcie trochę osłony przed przypiekającym słońcem. Mijamy przygotowaną przez organizatorów tabliczkę z komunikatem, iż do mety pozostało nam 10 kilometrów. To tylko, ale i zarazem aż 10 kilometrów! Wychodząc z lasu docieramy do wiejskich zabudowań. Ostatni kawałek asfaltu przed Perzową, którą zdajemy się mieć już na wyciągnięcie ręki. Zdążającą na zachód polną drogą, przechodzimy obok charakterystycznego samotnego, rosnącego wśród pól drzewa. Stąd już nieco tylko ponad kilometr do ostatniej wysokościowej przeszkody dzisiejszego dnia.  Renatka wysforowała się kilkadziesiąt metrów do przodu i śmigając niczym kozica po stoku Perzowej o mało nie zgubiła szlaku. Szybka korekta i z wąwozu skręcamy w lewo, by po kilku minutach dotrzeć na wysokość 396 m.n.p.m. Dosłownie przez chwilę sycimy się widokiem wysokiego momentami na 6 metrów muru skalnego z czerwonych piaskowców i usytuowaną w jaskini na szczycie Perzowej kapliczką św. Rozalii. Opieramy się  pokusie, by na chwilę choć przycupnąć na okolicznych ławeczkach. Definitywnie żegnamy się z czerwonym szlakiem i rozpoczynamy, uważne (kolana!) zejście ścieżką dydaktyczną do skraju wsi Hucisko. Przed nami ostatni już punkt kontrolny. Trochę konwersujemy z obsługą, dotankowujemy wodę (wprawdzie mam nieodparte wrażenie, że chlupocze mi już w brzuchu i więcej płynów już nie wchłonę, ale wspomnienie odcinka, gdzie musiałem racjonować sobie wodę składa się  na jasny komunikat – „lej do pełna!”).
Przed nami ostatnie 6 kilometrów Twardziela. Ruchamy asfaltem, by po chwili skręcić w polną drogę i rozpocząć marsz wzdłuż lasu. Dystans się dłuży. Czekam z tęsknotą na kolejne komunikaty endomondo o przebytych kilometrach. Mija 1, za czas jakiś - 2 . Ścieżka skręca w prawo i prowadzi nas przez las. 3 kilometr od ostatniego punktu kontrolnego przebyty. Mijamy zdążającego w przeciwnym kierunku piechura, który upiera się, że do mety jeszcze ponad 3,5 kilometra. Ja uparcie twierdzę, że niespełna 3. Wychodzi, że to on miał rację, bo oczom naszym ukazuje się za chwilę zawieszona przez organizatorów na drzewie karteczka z komunikatem: „meta – 3,5 km”. Wędrujemy ciągle w dobrym tempie docierając do zabudowań Strawczynka. Jeszcze tylko zdający się nie mieć końca trotuar, którym obchodzimy Zalew Strawczyński i wreszcie  jest: tęsknie wypatrywana meta na terenie Centrum Sportowo – Rekreacyjnego. Mija równo 21 godzin, od momentu gdy rozpoczynaliśmy naszą przygodę w Gołoszycach. Oklaski, wdrapywanie się na podium, by odebrać medal, dyplom i puchar. Daliśmy radę. Jesteśmy TWARDZIELAMI ŚWIĘTOKRZYSKIMI!




W głowie kłębi się mnóstwo myśli. Jest satysfakcja, uczucie spełnienia, które towarzyszy osiąganiu ambitnego celu. Jest zarazem trochę żalu, że to co, absorbowało nas przez wiele miesięcy i było kulminacją sportowego sezonu właśnie się skończyło. Tegoroczny twardzielowy sukces ma zupełnie inny, pełniejszy smak. Osiągnęliśmy go razem. To nasza wspólna, rodzinna 100.
Czy to dla nas koniec twardzielowych przygód? Czas pokaże. Pewne jest to, że w przyszłym roku nie staniemy na starcie w Gołoszycach. Dwa kolejne lata Twardziel determinował rytm naszej fizycznej aktywności. W przyszłym roku kolejne już urodziny mojej żony spędzimy w sposób bardziej tradycyjny.






Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Trzynasty błotny – czyli subiektywnie o Twardzielu Świętokrzyskim 2017

III Zimowy Maraton Świętokrzyski 2019