Trzynasty błotny – czyli subiektywnie o Twardzielu Świętokrzyskim 2017
Tak
więc stało się. 1 maja 2017 roku o godzinie 1625 docierając z
Przemkiem na metę Trzynastego Unijnego w
Strawczynku stałem się twardzielem świętokrzyskim! Coś, co jeszcze rok temu
wydawało mi się fantasmagorią, rzeczą absolutnie nieziszczalną stało się
faktem. Kilka dni po swoich 51 urodzinach ja, absolutny żółtodziób w imprezach
ultra, w swoim debiutanckim starcie, szczęśliwie i w dobrej kondycji, dotarłem
do 100 kilometra Twardziela Świętokrzyskiego.
Pomysłem, by zmierzyć się w głównym szlakiem
świętokrzyskim z Gołoszyc do Kuźniaków zaraził mnie dwa lata temu Przemek.
Prowokująco zagadnął, czy jest możliwe pokonać za jednym strzałem
niewyobrażalny wówczas dla nas dystans 100 kilometrów. Jako istota lubiąca
wyzwania połknąłem przynętę. Przełożenie idei na praktyczne działanie trochę
nam zajęło. W czerwcu zeszłego roku, nie mając jeszcze pojęcia o cyklicznie
organizowanym Twardzielu, zorganizowaliśmy pod szyldem Starachowickiego Klubu
Morsów WEKTOR imprezę pod dumnie brzmiącą nazwą „Wektorowe wędrowanie – czyli
świętokrzyska 105” (w tytule pobrzękuje niekończący się spór, ile faktycznie
kilometrów liczy główny szlak świętokrzyski). Pomysł przebycia 100 km. był
wówczas tyleż szalony, co niemożliwy do realizacji. Absolutny brak
przygotowania kondycyjnego, ekwipunek urągający dystansowi, dramatycznie
ciężkie plecaki i dopełniający wszystkiego upał, który towarzyszył nam na
trasie. Jednego nam tylko nie brakowało: zapału i dobrego samopoczucia. To się
nie mogło udać. I rzeczywiście się nie udało. Spokojnie, bez napinki,
ruszyliśmy z Gołoszyc o 430 obładowani niczym juczne dromadery.
Pierwszy kryzys dopadł mnie przy podejściu na Święty Krzyż. Piwko spożyte w
Jodłowym Dworze dodało mi nieco animuszu i wiary w siebie. Sprawnie i w dobrym
tempie przebyty odcinek z Huty Szklanej do Kakonina ciągle pozwalał
wierzyć, że szybko się nie poddamy.
Potem było już tylko gorzej. W Kakoninie
z trasy zeszła Renatka. Podejście na Łysicę wydawało się nie mieć końca.
W Świętej Katarzynie spasował Bohdan. Razem z Przemkiem, mimo potwornego upału,
postanowiliśmy pełznąć dalej. Modyfikując nieco trasę (zeszliśmy do Krajna aby
pokrzepić w karczmie mocno nadwątlone już ciała) dotarliśmy przez Radostową do
Ameliówki. Tu już nie mieliśmy absolutnie żadnych wątpliwości, iż dalej się nie
ruszymy. Poobdzierani, poodparzani i niemiłosiernie zmordowani poddaliśmy – o
zgrozo ! – w wątpliwość możliwość przejścia kiedykolwiek dystansu 100 km.
Wydawało się, że nasza przygoda z dystansem Gołoszyce-Kuźniaki definitywnie się
zakończyła. Potem jednak przyszło lato. Wspólne z Renatką wędrowanie
fragmentami szlaku od Tumlina do
Kuźniaków i uporczywie powracająca myśl – a może by jednak jeszcze raz
spróbować?. Dostawszy srogą lekcję pokory wiedziałem jednak, że do sprawy
podejść trzeba dużo bardziej profesjonalnie, bo taki dystans nie toleruje tych,
których jedynym atutem jest ułańska fantazja. Internetowa eksploracja pozwoliła
mi wówczas odkryć Twardziela. Fajny termin jego organizacji – pomyślałem –
pozwoli uniknąć upału, a start w
profesjonalnie zorganizowanej imprezie zwolni nas od całej masy logistyczno –
organizacyjnych działań.
Przygotowania do startu w Twardzielu
postanowiłem rozpocząć od 1 stycznia. Plan był ambitny: regularne treningi,
zaopatrzenie się w stosowny sprzęt i
zrzucenie przynajmniej 6 kilogramów. Jak wiele noworocznych obietnic, tak i ta,
nie doczekała się realizacji. Poważniej zacząłem myśleć o starcie dopiero 20
lutego, gdy z powodzeniem zarejestrowałem się jako uczestnik Twardziela (łatwo
nie było: wszystkie rezerwacje rozeszły się w 7 minut!). Klamka zapadła – nie
ma zmiłuj, trzeba brać się poważnie za siebie! No i zaczęło się. Regularne
treningi (co 2-3 dni) polegające na intensywnym marszu na dystansie 6-12 km,
dłuższe weekendowe wypady pozwalające powędrować fragmentami czerwonego szlaku
(odległości od 15 do 30 km). Nieoceniona była moja żona: to ona czuwała nad
harmonogramem treningów, z właściwą sobie precyzją i rozeznaniem wynikającym,
że studiowania stosownej literatury dobrała potrzebny sprzęt. To ona wreszcie dzielnie
towarzyszyła mi w każdym treningowym wypadzie. Tak mijały kolejne tygodnie.
Czułem, że forma rośnie, choć ciągle wydawało mi się, że szczytem moich
możliwości jest nie 100, a 75 kilometrów. Dobre samopoczucie opuściło mnie na
kilka dni przed startem imprezy. Pogodowy kataklizm – ulewne, trwające trzy dni
deszcze – gwałtownie obniżyły moje morale. Wyobraziłem sobie jak wyglądać
będzie pierwsza 50. Byliśmy tam na rekonesansie 2 tygodnie temu – błota było
pod dostatkiem. Wprawdzie dwa dni poprzedzające imprezę były w miarę pogodne,
ale i tak nie miałem złudzeń – breja będzie po kolana. Nie poprawił mi humoru komunikat
zamieszczony przez organizatorów w przeddzień startu imprezy. Z informacji
wrzuconej na witrynę Twardziela wyłaniał się jasny przekaz – warunki będą
arcytrudne. Najtrudniejsze z wszystkich dotychczasowych 13 edycji.
Niedziela przywitała nas słoneczkiem. O godzinie
17 zameldowaliśmy się w Kielcach. Ludno, gwarno, kolorowo. Pośród 147 osób mierzących
się z dystansem 100 km. nasza trójka:
Przemek, Andrzej i ja. Rejestracja, odebranie pakietu startowego, odprawa w
auli WSEPiNM. Dowiadujemy się, że impreza zagrożona była praktycznie do
ostatniej chwili. Gdyby nie korzystne okienko pogodowe w ciągu ostatnich dwóch
dni przebycie założonego dystansu byłoby praktycznie niemożliwe. Wszystkich
rozbawiła odpowiedź sali na pytanie, ilu uczestników debiutuje w imprezie. 70%
zgromadzonych podniosło łapki do góry. Ma się rozumieć – my także. Jeszcze
tylko garść komunikatów organizacyjnych, pamiątkowa fotka i ruszamy do
Gołoszyc. Jedziemy około godziny. W tle, w świetle zachodzącego pomału słońca,
majaczą kontury gór, które przejdzie nam w ciągu najbliższej doby przemierzać.
Pomny tego, że ostatni posiłek jadłem około 15 zuchram sobie bułeczkę z wędliną.
Lustruję przy tym siedzących w autokarze, rejestruję fragmenty docierających do
mnie konwersacji. Słyszę o planach treningowych, harmonogramie kolejnych
startów, osiągnięciach w imprezach ultra, suplementacji etc. Co ty tu robisz
biedny żuczku – myślę sobie. Marzyć można jednak każdemu. Także mnie – mimo 51
wiosen na karku, przyprószonych solidnie siwizną skroni i trudnej do ukrycia
nadwadze. Poza tym nie ważne by złapać króliczka, ważne, żeby go gonić.
Kilkanaście kilometrów przed Gołoszycami
niemiła niespodzianka – deszcz. Nie tak miało być. Wszystkie dostępne, bacznie
lustrowane przez mnie prognozy zapowiadały przyzwoitą pogodę. Na szczęcie nieplanowany
opad, jak szybko się pojawił, tak szybko się skończył. Docieramy do Gołoszyc.
Szybko przysposabiamy się do marszu: kurteczka, czapka, czołówka, siku w
pobliskich krzakach. Gotowi do startu. Z pokorą, znając swoje miejsce w szyku,
ustawiamy się prawie na końcu stawki. Nie o rekordy nam dzisiaj chodzi, ale o
to aby przetrwać i choćby minutę przed końcem limitu czasu zameldować się na
własnych nogach w Strawczynku. Wraca kadr z naszego zeszłorocznego startu w
Gołoszycach. Dziś wygląda to wszystko o niebo lepiej. Kondycyjnie czuję
się znacznie mocniejszy, pogoda jest dziś optymalna do marszu (ok.10 stopni), a
i sprzętowo prezentuję się zdecydowanie korzystniej (coś jakby porównać syrenkę
do przyzwoitego samochodu średniej klasy). Strzał startera. Odpalam endomondo.
Pooooszli!
Ruszyliśmy spokojnie. Pamiętam, żeby nie dać
się ponieść emocjom i złapać swój optymalny rytm. Nie jest sztuką wyjechać się do
spodu na pierwszej 50, bez szansy na kontynuowanie marszu. Kończy się asfalt,
przy cmentarzu z czasów I wojny światowej (na marginesie – koszmarnie
zapuszczonego, a przecież pochowani są także polscy legioniści) skręcamy w
lewo, przemieszczając się skrajem lasu. Pierwsze wielgaśne kałuże i błoto –
delikatne preludium tego, z czym przyjdzie nam zaraz mierzyć. Kilka kilometrów
po płaskim, po czym skręt w prawo w kierunku na Truskolaskę. Zapada zmrok.
Odpalamy czołówki przemieszczając się razem z pokaźną ciągle, choć coraz
bardziej rozciągniętą, grupą potencjalnych twardzieli. Pierwsza poważna
przeszkoda – suchy zwykle rów melioracyjny - dziś wypełniony wodą. Trochę ekwilibrystyki, aby
przejść suchą stopą. Udaje się. Przyjazne podejście pod Truskolaskę (448 m) pozwala
rozgrzać się i złapać właściwy rytm (tempo ok.5,5 km/h). Zaczyna się jednak
permanentna błotna breja, która towarzyszyć nam będzie nam przez najbliższe
kilkadziesiąt kilometrów. Mam mentalny opór, aby taplać się po kostki w błocie.
Kluczę, staram się obchodzić co większe kałuże. Nadkładam przez to drogi,
przedzieram się przez chaszcze, ślizgam się. Czuję, że gubię sporo energii, ale
póki co nie mam innego pomysłu na efektywniejsze przemieszczanie się po trasie.
Z każdym upływającym kilometrem jest coraz gorzej. Spodziewałem się tego.
Byliśmy tu przecież równo dwa tygodnie temu i wiem, że od Wesołówki zaczyna się
obszar ścinki drzew, a wraz z nim rozjeżdżony przez ciężki sprzęt odcinek
szlaku. Tempo trochę spada, bo i skala problemu znacznie większa niż kilka
kilometrów wcześniej. W duchu błogosławię tego, który wpadł na cudowny
wynalazek w postaci kijów trekkingowych. Ileż razy to cudowne ustrojstwo
pozwoliło mi uniknąć upadku i mało komfortowego nurzania w błocie. Nie jest to
jednak remedium na wszystkie kłopoty. Leżę po raz pierwszy. Na szczęcie bez
żadnych konsekwencji. Wędrujemy w zwartej grupie razem z Andrzejem. Przemek
pomknął gdzieś do przodu. Mijamy Wesołówkę (469 m) i Przełęcz Karczmarka. Około
godziny 20 (a więc zgodnie z założonym planem) meldujemy się na Szczytniaku
(554 m.). Staram się pamiętać o regularnym jedzeniu i piciu – wciągam kolejny
żel i zapijam izotonikiem. Zejście do Przełęczy Jeleniowskiej dużo
przyjaźniejsze. Mniej błota, więc i humory przez chwilę lepsze. Trochę
szutrowej drogi. Pamiętam, że stąd ładnie widać przekaźnik na Świętym Krzyżu,
ale dziś jakoś nie mam nastroju, aby delektować się jego widokiem. Napieram
dalej. Czuję się dobrze więc, mimo delikatnie siąpiącego deszczyku, zwiększam
tempo marszu. Chwilę wędruje sam, by po chwili dotrzeć do wędrującej przede mną
grupki. Ruszamy pod Górę Jeleniowską (533 m.) Konwersuję z jednym z towarzyszy
wędrówki – moim równolatkiem. Wspomina zeszłorocznego Twardziela. Mówi, że dotarł
do mety 15 minut przed limitem czasu. Może i mnie się uda – rozmarzyłem się
przez chwilę. Mój przejściowy błogostan brutalnie przerywa drugi upadek.
Niemiłosiernie unurzałem się w błocie, rozpaczliwie szukam zgubionego kijka i z
niepokojem stwierdzam, że boli mnie lewe kolano. Na szczęcie dyskomfort mija po
kilku minutach. Spełzamy do Paprocic. Trochę asfaltu – jakże sympatyczna
odmiana. W jednym z mijanych domów widać przez okno wesołą gromadkę – ludziska siedzą
sobie przy stole, konwersują, piją wódeczkę, oglądają telewizję. My utytłani do
pasa w błocie wędrujemy z perspektywą pokonania jeszcze ponad 80 km. Chyba nam
się coś porobiło w głowę – pomyślałem przez chwilę.
Skręcamy w las kierując się na Kobylą Górę
(391 m). Trzymam ciągle dobre tempo (5,2 km/h), wyprzedzam kolejnych towarzyszy
wędrówki. Breja niestety znowu koszmarna. Nie zliczę już ile razy lądowałem po
kostki w wodzie/błocie dlatego coraz mniej zważam na to, po czym idę. Niepostrzeżenie
mijamy Kobylą i zbiegamy w stronę Trzcianki. Dzięki zapobiegliwości
organizatorów i sprokurowanemu przez nich mostkowi bezkolizyjnie przekraczamy
Słupiankę. Jeszcze tylko kilkaset metrów podmokłej łąki (niemiłosiernie chlupie
mi już w butach) i jesteśmy na pierwszym punkcie kontrolnym w Trzciance. 20
kilometrów mamy już (albo dopiero) za sobą. Na punkcie czeka na mnie Przemek.
Okazuje się, że dotarł tuż przede mną. Niezły prognostyk – wszak mój kolega to
ledwo 46 latek, gibki w nogach i śmigły jak kozica. Konsumuję bułeczkę,
krzepiąc nadwątlone ciało. Chwilę czekamy na Andrzeja. Na próżno. Nie wiemy
jeszcze, że dla niego Twardziel praktycznie się skończył.
Ruszamy w kierunku Świętego Krzyża (594 m.).
Przemek startuje pierwszy. Po kilkunastu minutach rezygnuję z dotrzymania mu
kroku. I wtedy dopada mnie pierwszy (i jak się później okazało ostatni) kryzys.
Bynajmniej nie fizyczny, bo ciągle czułem się dobrze. Siadła mi psyche. Wędruję
samotnie myśląc – kurcze, to się chyba nie uda. Warunki ciągle fatalne. Spodziewam
się więc kumulowania zmęczenia, a nie przebyłem jeszcze nawet ¼ trasy.
Czarnowidztwo było jednak krótkim epizodem. 30 minut po północy osiągam Święty
Krzyż i wychodzę wprost na zaaranżowany przez Anię i Jedrka „bufet na
spontanie”. Powodowani sentymentem do Twardziela zrobili coś cudownego.
Czytałem o tym, na fb ale nie spodziewałem się, że jeszcze ich zastanę. Pół
kubeczka serwowanej przez nich herbaty smakowało niczym ambrozja, a garść
słonych orzeszków stanowiła fantastyczną odmianę po słodkich jak ulepek żelach
i batonach. Moc znowu była ze mną!
Zaczynam zejście w kierunku Huty Szklanej.
Podpinam się do dwóch młodych chłopaków z Kielc. Gadamy, żartujemy, raczymy się
oferowanym przez jednego z nich prażonym słonecznikiem (o jak żałowałem
wówczas, że zrezygnowałem z zabrania ze sobą moich ulubionych paluszków z
sezamem). Trochę irytujące jest tylko to, że idąc swoim, równym tempem jestem
wyprzedzany przez sporą gromadkę piechurów. Na dodatek siada mi czołówka. Wiem już na pewno, że bez zmiany
baterii się nie obędzie. Wkurza mnie to. Trzeba stanąć, zdjąć plecak i na dobre
zapomnieć o słonecznikowej przekąsce. Nie ma jednak rady, z czołówką świecącą
niczym kocie oczy daleko nie zajadę. Techniczny pit stop powoduję, że znowu
przez chwilę wędruję sam. Wchodzę do lasu. Zwiększam tempo z intencją
dogonienia idącej przede mną grupy. Udaje się po kilku minutach. Idą dobrym,
odpowiadającym mi tempem dlatego postanawiam trzymać się z nimi do Kakonina.
Szybko połykamy kolejne kilometry zgrabnie przy tym omijając co znaczniejsze
błotno-wodne niespodzianki. Myślą jestem już na kolejnym punkcie kontrolnym,
oferującym prócz stempelka na karcie startowej także zupkę, herbatkę i wodę
mineralną. Z lekkiego zamyślenia brutalnie wyrywa mnie strzał gałęzią. Spadła
mi czapka, poturlała się gdzieś czołówka. Rozpaczliwie szukam jakże potrzebnych
akcesoriów. Po chwili dzwoni Andrzej. Mówi, że wycofuje się z imprezy. Leżał 8
razy, poturbował się, odcinek z Trzcianki na Święty Krzyż pokonał w 1,5 godziny
zatem szanse na zmieszczenie się w limicie czasu spadły do absolutnego zera. Z
osób mi znanych został zatem na trasie tylko Przemek, który – jak sądzę, raczy
się już ciepłą zupką.
Docieramy do asfaltówki w Kakoninie – tu
gdzie umieraliśmy w zeszłym roku w prawie 40 stopniowym upale. Teraz jest o
wiele przyjaźniej. Temperatura oscyluje gdzieś koło 4-5 stopni. Fajne warunki
do marszu. Powtarza się scenariusz ze Świętego Krzyża. Na zejściach
zdecydowanie odstaję od grupy, dochodząc do niej na podejściach. Tych ostatnich
jest zdecydowanie więcej zatem w zwartej 6 osobowej gromadzie meldujemy się na
punkcie kontrolnym. Przemek dotarł tu kilka minut przed mną dlatego ledwo co
zabrał się za konsumpcję pomidorówki. Zupkę trudno kwalifikować jako arcydzieło
sztuki kulinarnej ale wybrzydzać nie myślimy. Ma przecież niezaprzeczalne
walory: jest ciepła i zawiera drobiny ryżu dlatego wciągamy po dwie miseczki
zagryzając obficie chlebem. Niektórzy raczą się piwkiem z intencją posiedzenia
w przytulnej budce dłuższą chwilę. My jesteśmy zmobilizowani i gotowi do
dalszego marszu. Jeszcze tylko kubeczek słodkiej jak ulepek herbaty,
uzupełnienie zapasów wody i w drogę!
Ruszamy na
Łysicę. Na Przełęcz św. Mikołaja (544 m.) docieramy wyjątkowo dziarsko.
Znowu ożywają wspomnienia z zeszłorocznej wyprawy. Wówczas droga wydawała się
nie mieć końca, a ja wpełzałem do góry niczym dżdżownica. Dzisiaj czuję się o
niebo lepiej. Od kapliczki zostało nam na Łysicę (612 m.) około 3 kilometry
lekko wznoszącym się terenem. Błota dużo mniej. Jedyny kłopot stanowi dosyć
gęsta mgła, która skutecznie rozprasza światło czołówek. Docieramy do najwyżej
położonego punktu naszej wyprawy. Z Łysicy schodzimy wyjątkowo ostrożnie.
Prawie 40 km mamy już za sobą więc żal byłoby przypadkowo poturbować się i
wycofać z imprezy. Zasadność naszej decyzji zweryfikowaliśmy stosunkowo szybko.
Na dole, w Świętej Katarzynie minęliśmy pechowca, który przy zejściu (zbiegu?)
z Łysicy skręcił kostkę. My pomykaliśmy w stronę Krajna, on czekał na karetkę,
która zdejmie go z trasy.
Na asfaltówce do Krajna do naszej dwójki
dołączył kompan z Gdańska. Ruszyliśmy mocnym tempem (ok. 5,6 km/h) by sprostać
dwóm ostatnim przeszkodom na pierwszej połówce dystansu: Wymyślonej (415 m.) i
Radostowej (451 m.) Kilka lat temu szlak Twardziela omijał te niezgorsze górki.
Teraz jednak nie ma zmiłuj. To chyba celowy zamysł organizatorów, aby dać
uczestnikom okazję do zinwentaryzowania swoich sił i skłonić co słabszych do
wycofania się w imprezy w Ameliówce. W Krajnie miła odmiana: zaczyna świtać.
Ptaszyska zaczęły drzeć się jak szalone i choć niebo zasnute było dość
szczelnie chmurami to jednego moglibyśmy być pewni: za chwilę zrobi się jasno.
Na Wymyśloną docieramy wyjątkowo sprawnie. Tam urywa nas nasz kompan z Gdańska.
Pomknął w dół jakby wraz z dziennym światłem wstąpiły w niego nowe siły. Potem
jeszcze kilkakrotnie mijać będziemy się na trasie w zgodzie z prawidłem: my
byliśmy szybsi na podejściach, on w imponującym tempie pokonywał zejścia.
Przed nami Radostowa. Prawdziwa wisienka na
torcie pierwszej połówki dystansu. Długie, dość sztywne podejście, które w
zeszłym roku dosłownie nas zabiło. Pamiętam jak dziś ten moment, kiedy ukazało
nam to, z czym przyjdzie nam się zmierzyć. Żar lał się z nieba. Na całym
podejściu próżno było liczyć na kawałek cienia, a my byliśmy już u kresu sił.
Któryś z nas rzucił nieparlamentarne słowo i zadał retoryczne pytanie: czy my
mamy naprawdę tam wejść. Nie było wyjścia. Najkrótsza droga do cywilizacji
wiodła właśnie przez Radostową. Zrobiliśmy to, ale w Ameliówce zaliczyliśmy
zgon. Twardziel pozwolił zatrzeć te
niefortunne wspomnienia. Zrobiliśmy podejście równym, dobrym tempem zatrzymując
się tylko raz, nie tyle z braku sił, ile z rozsądku i świadomości jaki dystans
mamy jeszcze przed sobą. Wejść na Radostową to jedno. Zejść z niej stanowi
kłopot znacznie poważniejszego kalibru. Ledwo tydzień temu byliśmy tu na
rekonesansie i zmierzając w stronę przełomu Lubrzanki dosłownie nurzaliśmy się
w błocie. Łatwo sobie wyobrazić jak trasa wyglądała dziś po kilkudniowych
ulewach. Nie stanowiło problemu dla nas przedzieranie się przez błotną maź, bo
mieliśmy nieodległą perspektywę zmiany butów i ubrania. Chcieliśmy osiągnąć
tylko jedno – bezpiecznie dotrzeć do przepaku w Ameliówce minimalizując liczbę
niebezpiecznych upadków. Na nieznacznym dystansie, którego przebycie zajmuje
kilkanaście minut trzy razy znalazłem się w pozycji horyzontalnej. Na szczęcie
upadki były w miarę kontrolowane i przez to nie powodujące przykrych
konsekwencji. Po wielokroć z opresji ratowały mnie kijki.
Docierając do Lubrzanki mile się
zaskoczyliśmy. Ze zgrozą oglądałem wrzucone na fb zdjęcie sprzed 15 godzin,
które nie pozostawiało złudzeń, że aby dotrzeć do mostku trzeba było iść w
wodzie po kolana. Kilkanaście godzin wystarczyło jednak, aby woda na tyle
opadła, iż sforsowanie Lubrzanki nie stanowiło istotnego problemu. Jeszcze
tylko 2 kilometry asfaltem i kilkaset kilometrów dość forsownego podejścia, aby
oczom naszym ukazał się hostel „Lubrzanka”, w którym zlokalizowany był przepak
i punkt kontrolny. Było parę minut przed godziną 6. Z limitu czasu urwaliśmy
zatem ponad godzinę. Wyglądało to naprawdę nieźle - połowę dystansu mamy już za
sobą, a zapas sił pozwalał ze spokojem
myśleć o kontynuowaniu marszu.
Trochę czasu zajęło nam ogarnięcie się po
pierwszej części dystansu. Wreszcie można zdjąć niemiłosiernie przemoczone i
ciężkie od błota buty i niektóre części garderoby. Z niepokojem oglądam stopy.
Dramatu nie ma, ale pierwsze bąble już się niestety pojawiły. Osuszanie, smarowanie,
pielęgnacja. Spożywam domowe kanapki i herbatkę, które przywiózł mi mój anioł
stróż – Renatka. Andrzej, któremu trudno ciągle pogodzić się z końcem twardzielowej przygody podrzuca mi
banana. Czyściutki, suchutki i syty jestem gotów na dalsze wyzwania. Z punktu
kontrolnego ruszamy o 615 wspinając
się w stronę Klonówki (473 m.). Trochę asfaltu, potem leśne dróżki.
Wściekamy się na stan szlaku – znowu błoto i trudne do sforsowania kałuże.
Irytacja jest tym większa, bo przecież miało już być zdecydowanie lepiej. Póki
co nie jest. Znowu kluczymy, nadkładamy drogi, przedzieramy się przez okoliczne
krzaki, bo trudno nam zrezygnować z komfortu przemieszczania się w we względnie
suchym obuwiu. Niektórzy tych oporów zdecydowanie nie mieli. Podczas, gdy my,
przemieszczając się zakosami, usiłowaliśmy unikać błotnych kąpieli, ci walczący
o dobry wynik na mecie mijali nas truchtając przez sam środek zalegającej na
ścieżce brei. Z każdym kilometrem robi się jednak coraz sympatyczniej. Szlak
coraz bardziej suchy, świeci słoneczko, fajna widokowo okolica. Po raz pierwszy
świadomie delektuję się okolicznym krajobrazem.
Długim kawałkiem asfaltu zmierzamy do
Masłowa, jest więc szansa podkręcić nieco tempo. Pomysł mamy taki: idziemy
ostro, by jak najwięcej urwać z 6 godzinnego limitu wyznaczonego przez
organizatorów na trasie od Ameliówki do Tumlina. Realizacja konceptu wypada
naprawdę dobrze. Z uruchomionego przez Przemka endomondo płyną miłe dla ucha
komunikaty o czasie, w jakim pokonujemy kolejne kilometry. Zwykle jest to 10-11
minut. Docieramy do Masłowa. Pozwalamy sobie na odrobinę ekstrawagancji
przebiegając kilkaset metrów dzielące nas od punktu kontrolnego. Jak balsam są
dla naszych uszu słowa obsługi punktu, iż nie wyglądamy jakbyśmy mieli już za
sobą sporo ponad 50 km trasy. Stempelek w karcie startowej, parę zdjęć, batonik
i do przodu! Asfaltem docieramy do Dąbrowy. Po drodze czynny sklep. Nie mogę
sobie odmówić zakupu dwóch puszek coli. Jedną wypijam od razu, drugą kamufluję
na ostatni odcinek trasy. Przecinamy drogę Kielce-Warszawa i wchodzimy do lasu.
Przejściem dla zwierząt przechodzimy nad drogą S7 kierując się w stronę punktu
kontrolnego. O jakości szlaku złego słowa powiedzieć się nie da – szeroka leśna
ścieżka z incydentalnie tylko pojawiającymi się kałużami. Najgorsze naprawdę
mamy już za sobą. Pomału zaczynamy wierzyć, że dotrzemy do mety. Sił mamy
ciągle dość. Budując jest dla nas także to, że dotrzymujemy kroku tym, którzy
wyruszyli z Ameliówki, by pokonać dystans 50 km.
Na 61 kilometrze kolejny punkt kontrolny
(Góra Kamionka). Tuż za nim ostatni już na trasie znaczny problem błotno –
wodny. Trochę kluczymy przedzierając się przez podmokły teren i rozlewiska
Sufragańca. Wyobrażam sobie, jak ten fragment trasy wyglądał wczoraj.
Kilkadziesiąt godzin, to jednak czas dostatecznie długi by woda opadała na
tyle, aby z kłopotem zmierzyć się w sposób bezkolizyjny.
Delektując się suchym wciąż obuwiem, coraz mocniej
przygrzewającym słonkiem, śpiewem ptaków i miłym dla oka leśnym krajobrazem szerokimi
leśnymi ścieżkami pomykamy w kierunku punktu
oznaczającego przebycie ¾ trasy. Pojawiają się pierwsze zabudowania. Mój wzrok
wyszperał na horyzoncie kontur kościelnej, dziwnie mi znajomej, wieży. Czyżby
to już Tumlin? Rozpytuję autochtonów. Tumlin jako żywo! Za kilkanaście minut
zameldujemy się zatem na punkcie żywieniowo-kontrolnym zainstalowanym
tradycyjnie w tumlińskiej szkole. Telefon do żony odwołujący jej wyjazd do
Tumlina. Dzwoniła kilka minut temu deklarując podrzucenie nam jedzonka. Nie da
rady, za szybcy jesteśmy. O domowym rosołku i kanapkach przyjdzie nam zatem
zapomnieć. W szkole w Tumlinie (68 km. trasy) sekwencja tych samych czynności.
Stempelek przybity w karcie, konsumpcja i pielęgnacja mocno już nadwyrężonych
stóp. Jedzonko o niebo lepsze, od tego oferowanego w Kakoninie. Pyszna zupka
jarzynowa i stosy kanapek. Wciągamy po miseczce życiodajnej jarzynowej,
pochłaniamy po kilka kanapek z serem, wypijamy po kubeczku herbaty. Z pełnym
brzuszkiem zabieram się za oględziny moich kończyn. Bąble o wiele większe, ale
ciągle nie na tyle znaczne, by poddać w wątpliwość możliwość dotarcia do
Strawczynka. Osuszanie, smarowanie. Jeszcze tylko połknięcie przeciwbólowego
procha, bo trochę zaczyna doskwierać mi skręcona w zeszłym roku kostka.
Najedzeni, wypielęgnowani ruszamy na ostatni
już odcinek trasy. Dyspozycja ciągle dobra, do mety około 30 kilometrów zatem
wiara w końcowy sukces coraz większa. Sprawnie i szybko wspinamy się na Górę
Grodową (395 m.) Mijamy kamieniołom i małą kapliczkę i łagodnie opadającą w dół
ścieżką docieramy do stromego zbocza. Schodzimy wolno i uważnie minimalizując
ryzyko kontuzji i oszczędzając kolana. Krótkim
asfaltowo-łąkowo-leśnym odcinkiem trasy docieramy do podnóża Wykieńskiej (401
m.) Górka niby niewysoka, ale pamiętam jak dała nam w kość w trakcie wspólnej
żoną wędrówki w zeszłym roku. Stosunkowo krótkie, ale piekielnie sztywne
podejście postanawiam pokonać za jednym strzałem. Ruszam, błogosławiąc
Opatrzność, że oszczędziła nam tu deszczu (aby wdrapać się na szczyt użyć by
trzeba wtedy niechybnie czterech kończyn). Krok po kroku pnę się do góry.
Celowo patrzę tylko pod nogi, bo ogląd szerszej perspektywy uświadamiający
pozostały do przebycia dystans działa na mnie zawsze deprymująco. Determinacji
starczyło do ¾ podejścia. Stajemy. Stabilizujemy oddech, popijamy, robimy kilka
zdjęć dokumentujących naszą mordęgę. Jeszcze tylko kilkadziesiąt metrów i
wpełzamy na szczyt. Duża satysfakcja, że mamy już to za sobą!
Z Wykieńskiej, komfortowymi, suchymi
ścieżynkami docieramy do góry Kamień (399 m). Stąd już rzut beretem do
ruchliwej trasy Kielce-Łódź. Asfalt
doprowadza nas do punktu kontrolnego u Ciosowej (76 km. trasy). Jakaż miła
niespodzianka! Nie anonsowany przez organizatorów punkt żywieniowy zaaranżowany
przez Gminę Ćmińsk. Mnogość wszelakiego dobra: ciasteczka, rogaliki,
czekoladowe wafelki, jabłka, herbata, kawa, woda mineralna. Ulegam pokusie i
konsumuję rogaliki. Na dokładkę chrupę jabłuszko. Przemek pochłonął zdobycznego
wafelka. Na drogę zabrał jeszcze jabłuszko. Było coś dla ciała, będzie coś dla
ducha. Wspiąwszy się łagodnym podejściem docieramy na Ciosową Górę. Urokliwe
miejsce: pięknie eksponowane piaskowce triasowe – pozostałość po nieczynnym
kamieniołomie. Delektujemy się widokiem krótką chwilę, by za jakiś czas dotrzeć
do wsi Porzecze. Przed nami wyjątkowo długi odcinek asfaltu, który wiedzie nas
w stronę Pasma Oblęgorskiego. Nic nie tracąc na tempie marszu (endomondo ciągle
komunikuje nam, że wędrujemy ponad 5 km/h) podchodzimy na Baranią Górę (427 m.)
Przyjazne ciągle otoczenie: sucho, ładna ekspozycja Wzgórz Tumlińskich.
Schodzimy w dolinę, docieramy do wsi Widoma, by po chwili rozpocząć wspinaczkę
na Sieniawską Górę (449 m.) – najwyższe wzniesienie Pasma Oblęgorskiego.
Podejście mało forsowne, zwłaszcza, gdy zestawi się do ze wspinaczką na
Wykieńską. Leśnymi ścieżynkami docieramy
do Sieniowa. Jest pokusa, aby wspiąć się na znacznych rozmiarów platformę
widokową, ale rozsądek zwycięża. Czasu mamy wprawdzie dość, ale i kilometrów
jeszcze trochę przed nami.
Rozpoczynamy wędrowanie w stronę ostatniego
(!) wzniesienia na trasie – Perzowej (396 m.). Droga do miejsca, które
pozwoli nam po raz ostatni wznieć się dziś
na wysokość prawie 400 m okropnie nam się dłuży. Trochę deprymuje nas to, że
Perzową dość dobrze widać. Majaczy gdzieś daleko, a my już coraz dotkliwiej
czujemy trudy dotychczasowego marszu. Trochę polem, trochę lasem sukcesywnie
się do niej zbliżamy, borykając się z ostatnimi wodno-błotnymi przeszkodami.
Mijamy tabliczkę – 10 km. do mety. Jesteśmy już wtedy absolutnie pewni, że
tylko kataklizm uniemożliwi nam szczęśliwe dotarcie do celu.
Wdrapawszy się na Perzową ledwo rzucamy
okiem na pięknie eksponowane, wysokie na klika metrów, bloki piaskowca triasowego
i wkomponowaną w skały kapliczkę św. Rozalii. Skręcamy w lewo, aby wolno i
uważnie (kolana!) dotrzeć ścieżką dydaktyczną do ostatniego już na tracie
punktu kontrolnego usytuowanego u podnóża Perzowej. Stąd mamy już tylko 6
kilometrów do mety! Wiem jednak, że ostatni fragment trasy może być
dramatycznie trudny. Nie za sprawą konfiguracji terenu, ale skumulowanego
zmęczenia i coraz bardziej poharatanych stóp.
Rozpoczynamy wędrówkę szlakiem wiodącym nas do
Strawczyna. Trochę asfaltu, sporo szutru i leśnych ścieżynek. Od Tumlina obawiałem
się, że gdzieś na trasie dopadnie mnie kryzys, taki poważny, który postawi pod
znakiem zapytania możliwość dotarcia do mety. Nie dopadł. Tempo nam wprawdzie
znacznie spadło, Przemek utyskuje na coraz bardziej bolące kolano, mnie coraz
mocniej doskwierają odparzone stopy. Trudno powiedzieć jednak, że idziemy na
oparach. Wędrujemy absolutnie przekonani, że damy radę.
Skraj lasu, wchodzimy do Strawczynka. Jak
kania dżdżu wypatrujemy stadionu – kresu naszej wędrówki. Jest!, choć majaczy
gdzieś nieznośnie daleko. To jeszcze jakieś 2 kilometry. Bardzo dłuuuuuuugie
kilometry. Nareszcie docieramy! Meta. Osiągamy czas o, którym przed początkiem
imprezy nie mogliśmy nawet marzyć. Do przebycia prawie 100 km. potrzebowaliśmy
20 godzin i 25 minut. Brawa, gratulacje, medal, sympatyczne show w wykonaniu
członków Stowarzyszenia Miłośników Szwejka i Sztuk Wszelakich w Kielcach. Na
piekielnie poodparzanych stopach przebywamy jeszcze kilkusetmetrowy dystans do
restauracji, która docierającym do mety szczęśliwcom serwuje wyborny żurek.
Znowu wracają wspomnienia z zeszłorocznej, szaleńczej próby zmierzenia się z
głównym szlakiem świętokrzyskim. Poobijani, u kresu sił siedzieliśmy wówczas w
karczmie w Krajnie konsumując żurek. Nie był to jednak posiłek zwycięzców, lecz
tych, którzy w pokorze zejdą za parę kilometrów z trasy. Strawczyński żurek, do
którego domówiłem jeszcze piwko, smakuje zupełnie inaczej. O niebo lepiej!
Sympatycznym zwieńczeniem Twardziela była
ceremonia zakończenie imprezy. Szpaler oficjeli, gratulacje, wspinanie się na
podium, by odebrać cenny dyplom i puchar. Potem
powrót do domu. Wciąż podekscytowany, z buzującą we krwi adrenaliną,
wyrzucam się siebie dziesiątki zdań, dzieląc się z żoną twardzielowymi
wspomnieniami. W domu szybki prysznic. Ciągle targają mną emocje. Czuję ulgę,
że mam to już za sobą. Jednocześnie żal mi, że to, czym żyłem przez ostatnie
tygodnie właśnie dobiegło kresu. Przysiadam na kanapie. Dopada mnie dojmująca
słabość. Po kilku chwilach tracę kontakt z rzeczywistością. Zasypiam potwornie
zmęczony ale i spełniony.
Świętokrzyski Twardziel to potężne wyzwanie
organizacyjne. Trzeba zadbać o setki mikro- i makro-spraw, które zapewnią
uczestnikom komfort i bezpieczeństwo wędrowania po trasie, stworzą klimat
fajnej przygody i dobrej zabawy. Bez popadania w przesadę powiem, że
organizatorzy wznieśli się na szczyty organizacyjno-logistycznego rzemiosła. Profesjonalnie
przygotowany i przeprowadzony Twardziel stanowi przykład, jak organizować tego
typu imprezy. Chapeau bas !
Organizatorom mówię: dziękuję i do zobaczenia. Bo na trasę Świętokrzyskiego Twardziela na pewno jeszcze wrócę.
Organizatorom mówię: dziękuję i do zobaczenia. Bo na trasę Świętokrzyskiego Twardziela na pewno jeszcze wrócę.
Rewelacyjna relacja. I mobilizująca do pokonywania własnych słabości. Gratuluję ! A.A.
OdpowiedzUsuńGratulujemy!! I pozdrawiamy z Ćmińska:))
OdpowiedzUsuń